czwartek, 20 czerwca 2013

Świątobliwy, ale nieszczęśliwy, czyli rzecz o starszym bracie.

W historii o miłosiernym Ojcu opowiedzianej przez Jezusa faryzeuszom, zawsze wydawała miu się bliższa postać starszego z braci, tego "wiernego" Ojcu. Był w moim życiu na pewno epizod znacznego oddalenia się od domu Ojca, próba życia wg własnych regół, ale nawet wtedy usilnie się maskowałem wobec bliskich mi ludzi, udając religijność i przestrzeganie praktyk. Dlatego gy kiedyś trafiłem na zapis homilii ks Adama Rybickiego, skopiowałem ją do pamięci mojego komputera. Dziś nie mam jak poprosić ks Adama o pozwolenie umieszczenie Jego przemyśleń w moim blogu. Czynię to więc całkowicie bezprawnie. By jednak nie posądzono mnie o plagiat, nie przypisuję sobie autorstwa tego tekstu i umieszczam imię oraz nazwisko prawdziwego autora, którym jest ks. Adam Rybicki.

Świątobliwy, ale nieszczęśliwy

W przypowieści o miłosiernym ojcu (Łk 15,1-32) nasza uwaga skupiona jest przeważnie na ojcu (ponieważ jest obrazem Boga) albo na młodszym synu, bo jest obrazem każdego z nas. Jednak nie mniej ważną postacią jest drugi, starszy syn. Być może ciągle jego osoba jest zbyt tajemnicza, skrywająca jakiś sekret lub jakieś tłumione uczucia, które niespodziewanie wychodzą na zewnątrz. Skoro nie jest on symbolem "rasowego" grzesznika (jest nim młodszy brat), to może jego postać reprezentuje tych, którzy starają się być Bogu wierni i nigdy od niego nie odejść? Może nawet starszy brat jest oddanym Kościołowi sługą (np. księdzem?), który o wszystko się stara, jednak w głębi zżera go jakiś smutek i żal? Smutek, którego sam nie rozumie i który wychodzi z niego w najmniej oczekiwanych momentach... Skąd więc ten smutek, skoro "tyle lat ci służę i nie przekroczyłem nigdy twojego nakazu" (Łk 15,29)? Czy nie kojarzy nam się ze smutkiem Kaina, który żył w bliskości Boga, jednak było w nim coś, co sprawiło, że sam Pan go zapytał: "Dlaczego jesteś smutny i dlaczego twarz twoja jest ponura?" (Rdz 4,6). Tam też chodziło o brata, o porównywanie się z nim i dziwny brak kontaktu z Bogiem.

Blisko Boga, ale nie z Bogiem

Byłem kiedyś u kolegi-księdza, który miał na tapecie w komputerze zdjęcie z filmu "Miasto aniołów" i bardzo ten film przeżywał, ciągle o nim mówił, miał też wielki plakat tego filmu na drzwiach pokoju. Film ten opowiada o aniele, który obserwując ziemian zaczyna im zazdrościć zmysłowych doznań, wspomina na przykład o smaku gruszek. Zakochuje się w pięknej lekarce, decyduje się na porzucenie swojego anielskiego losu i staje się prawdziwym człowiekiem, aby prawdziwie być ze swoją ukochaną. Przedtem jednak zwraca uwagę smutek i rozdzierający żal anioła, że nie może być człowiekiem i "wąchać gruszek"; nie jest on aniołem szczęśliwym, brakuje mu energii i radości, cały czas snuje się za ludźmi i zazdrości im owych gruszek. Film jest piękny i wzruszający, ale ten anioł, który nie cieszy się z bliskości Boga, z jego miłości, z tego, z czego mógłby się cieszyć, budzi mieszane uczucia. Anioł, który właściwie się nudzi, nie wie, w co miałby ręce (czy raczej skrzydła) włożyć. Widzowi przed ekranem aż żal patrzeć na takiego nieszczęśliwego anioła, który z zazdrością patrzy na ludzi.

Anioł niby dobry, ale dogłębnie smutny, może i służący Bogu, jednak nie znajdujący w tej służbie żadnej radości, który zazdroszcząc ludziom ich kondycji, postanawia porzucić swój "anielski stan", to przecież obraz starszego brata z przypowieści o miłosiernym ojcu... Jezus również zszedł na ziemię; śpiewamy Mu: "opuściłeś śliczne niebo, obrałeś barłogi", ale nie było to zejście na ziemię z zazdrości, lecz z miłości, z pragnienia ratowania nas, przyniesienia nam światła. Jezus nie zszedł z nieba dla siebie, lecz dla nas, a do tego świata miał bardzo realistyczny stosunek: jest on pełen trosk (zob. Łk 4,18), jednak należy go nie potępiać, lecz zbawić (zob. J 3,17). Jezus korzystał z tego świata, cieszył się nim, skoro powiedziano o Nim "żarłok i pijak" (Łk 7,34), jednak to, że był radosny, nie wynikało z dóbr tego świata, lecz z całkiem innego powodu.

Smutek i żal może ogarnąć człowieka, który wiele w życiu się wyrzekł, wielu pokus uniknął i dużo za to zapłacił, a teraz widzi, że młodzi szaleją, są mniej spięci, co prawda, upadają, grzeszą, potem się tym chwalą, są też chwaleni przez innych, awansują... Może to właśnie oni żyją tak zwaną pełnią życia? A ja, który nigdy się takich rzeczy nie dopuściłem, jestem smutny i nawet gdzieś w głębi im zazdroszczę. Ten żal i smutek może zrodzić się głęboko w sercu seminarzysty, zakonnika czy księdza, który radykalnie wyrzekając się tego świata i służąc Kościołowi, będzie zerkał jednym okiem na swoich kolegów, którzy "po prostu cieszą się życiem", jeżdżą po świecie, balują do rana i mieszkają ze swoimi coraz to piękniejszymi dziewczynami.

Gdy to spoglądanie – to na siebie, to na innych – nas zdominuje, jesteśmy zgubieni. Idąc za Chrystusem i porównując się z tymi, którzy idą za światem, nie będziemy nigdy zwycięzcami: będziemy przegrywać. Można powiedzieć więcej: musimy przegrywać. Dlatego, gdy wkradnie się porównywanie i ocenianie siebie na podstawie porównywania z innymi, tracimy z oczu to, co jest najważniejsze: Ojca.

Gdy nie jesteśmy zapatrzeni w Ojca, przesiąkanie myślami tego świata jest nieuniknione. Nieustanne zapatrzenie w Ojca chroni nas przed tym. U wczesnochrześcijańskich pisarzy można znaleźć myśl, iż początkiem grzechu pierworodnego było odwrócenie oczu od Boga, a zwrócenie się ku stworzeniu ("spostrzegła, że [drzewo to] ma owoce dobre do jedzenia" – Rdz 3,6). Pytanie, które się tu rodzi, jest więc proste: gdzie patrzysz? Na co najczęściej spoglądasz? Na siebie i na innych (i tu – nawet niechcący – wkrada się błąd porównywania), czy też jesteś zapatrzony w Ojca? A tak praktycznie: ile czasu dziennie spędzasz, spoglądając na Ojca, a ile na siebie i na ludzi? Jezus był tak wpatrzony w Ojca, że wiele Jego całkiem spontanicznych wypowiedzi świadczy o nieustannej kontemplacji i nasłuchiwaniu Ojca (zob. J 1,14; 5,36). W życiu Jezusa kontemplacja Ojca prowadziła do tego, że widział, jak bardzo jest przez Niego miłowany i jak wiele od Niego otrzymuje (zob. J 3,35).

O jakim my tu wzroku mówimy, o jakim patrzeniu? O takim, o jakim mówi między innymi Psalm 16,8: "Stawiam sobie zawsze Pana przed oczy, nie zachwieję się". Patrzenie na Ojca, częstsze, coraz głębsze, kontemplacja Jego miłości do mnie daje radość przebywania z Nim naprawdę. Nie jesteśmy wtedy już tylko "blisko Boga", lecz "z Bogiem", nie tylko "u Niego pracujemy", lecz jesteśmy w naszym wspólnym domu, razem z Nim. Starszy syn był właśnie "blisko ojca" – służąc mu i nigdy nie przekraczając jego nakazu, ale nie był "z Nim". My, przy ołtarzu, w konfesjonale, jesteśmy zawsze blisko Boga, bardzo blisko. Ale nie wystarczy być funkcjonariuszem. Mamy, będąc "blisko", jednocześnie być "z Bogiem" – w przyjaźni, zaufaniu, jedności, oddaniu, nadziei. Gdy będziemy z Ojcem, a nie tylko blisko Ojca, wtedy nic niewłaściwego nie wciśnie się do naszej duszy: żaden żal, złość, smutek, co przeważnie rodzi się z porównywania z innymi bądź z zapatrzenia w siebie. Ta bliskość, jedność z Ojcem w życiu i słowach Jezusa brzmiały tak: "Ja i Ojciec jedno jesteśmy" (J 10,30).

Mam Ojca, to znaczy, że mam brata

Jeśli ktoś jest z Ojcem, to zaczyna patrzeć Jego oczami: widzi na przykład, że ma również brata. Starszy syn z przypowieści nie widzi, że ma brata. Mówi: ten, "skoro (...) wrócił ten syn twój"; nie mówi "mój brat wrócił", lecz "twój syn". Dopiero w ojcu (tu: w rozmowie z nim) starszy syn dostrzega, że który wrócił, to "jego brat". Tego właśnie w tej perykopie uczy go ojciec, mówiąc do starszego syna, że trzeba się "cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył". No tak, to jest rola ojca: pouczyć mnie, że ten, kto żyje w naszym domu, to nie rzecz, sługa, niewolnik, lecz mój brat i tak mam go traktować. No bo skąd my mamy to wiedzieć, że ten człowiek, który idzie ulicą, jedzie przede mną samochodem, mieszka za ścianą, to mój brat? Skąd mam to wiedzieć, skoro nic na to nie wskazuje? Mam to wiedzieć od Ojca, przez Ojca, tylko w Ojcu, że bliźni jest moim bratem, a Chrystus właśnie po to przyszedł na ziemię: aby pojednać (czyli uczynić jedno) nas z Ojcem, a przez to ustanowić nowy rodzaj relacji między nami: "wy wszyscy jesteście braćmi" (Mt 23,8). Tak więc niezadowolenie starszego syna, zazdrość i żal, wszelkie spory wynikają najpierw ze szwankującej relacji z Ojcem. Nie mam Ojca, to nie mam brata, wszyscy stają się obcy, wszyscy mi zagrażają, wszyscy mnie dener­wu­ją. Piekło na ziemi. A to wszystko w "gospodarstwie Ojca", w Kościele.

I jeszcze jedno. Podczas gdy starszy syn zgłasza pretensje, że nie korzysta z dóbr domu ("mnie nigdy nie dałeś koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi"), ojciec odpowiada, że przecież ze wszystkiego może on korzystać ("wszystko, co moje, do ciebie należy"). Dlaczego on tego nie zrozumiał? Bo nie miał synowskiego ducha. A skąd u św. Pawła aż dwukrotnie powtarzające się oświadczenie: "Wszystko mi wolno" (1 Kor 6,12)? Bo może właśnie on zrozumiał, że wszystkiego, co Bóg mu daje, może z radością używać, jak dziecko w domu swoich rodziców.

Niedawno moi znajomi we Włoszech gościli u siebie w domu jedną z wybitnych postaci Kościoła, uważaną za świętego, a nawet mistyka naszych czasów, założyciela nowych wspólnot we Francji i w całym świecie, znanego z ascetycznego trybu życia. Gdy wchodził on do łazienki, aby odświeżyć się po podróży, gospodarze nieśmiało zaproponowali, że mogą mu włączyć wszystkie urządzenia (jacuzzi, bicze szkockie, sauna), które pomagają zrelaksować się po podróży. Gość, ksiądz w podeszłym już wieku, odpowiedział, że bardzo chętnie skorzysta. Gdy stamtąd wyszedł, jego oczy błyszczały jak u małego dziecka z radości i ciągle powtarzał: jakie cudowne doświadczenie, jakie piękne doświadczenie! Moi znajomi stwierdzili: odkryliśmy, że dziecko Boże może z radością korzystać ze wszystkiego, co Bóg nam daje i w niczym to nie ujmuje jego relacji z Nim! Przeciwnie, duch dziecięctwa i radosnego korzystania z Jego darów czyni ludzi radosnymi świętymi!

Widać więc, jakie to szczęście, gdy się odkryje, że można poprosić Ojca o "koźlę, aby się zabawić z przyjaciółmi", a On przecież pozwoli, a nawet doda do tego "najlepszą szatę", "pierścień" i "sandały", bo ma tego wszystkiego naprawdę dużo i... dla nas! Gdy rzeczywiście jest się z Ojcem, wtedy zyskuje się i brata (dodajmy: również wspaniałe i często piękne siostry!), i cały świat, z którego można z radością korzystać! Jezus uczył nas hojności w dawaniu, a przecież również tę naukę czerpał od Ojca: tak naprawdę ukazywał w wielu miejscach hojność swojego Ojca (zob. np. Łk 6,38).
Małe rzeczy, wielkie rzeczy
Starszy brat nie czerpał szczęścia ze swojej służby w domu ojca. Może to wszystko, co robił, wydawało mu się banalne, małe, może jego myśli błąkały się gdzieś po innych miejscach, innych miastach, może marzyło mu się służenie u kogoś innego? Jeśli jednak nie był zadowolony ze swojego "tu i teraz", a były to – jak mu się wydawało – małe rzeczy, to czy miał rację, że trzeba stąd wyjechać (tak zrobił przecież jego brat) czy też jego nieszczęście wynikało bardziej ze sposobu myślenia, z jego podejścia do własnego życia? Czasem klerykowi już po pierwszym roku seminarium rodzice zabraniają zmywać naczynia w domu, ponieważ – jak twierdzą – jest on stworzony do wyższych rzeczy. Jeśli on sam tę ideę "kupi" od rodziców, szykuje się nieszczęście, nie tyle zewnętrzne, ile wewnętrzne, jego własne, przeżywane w swoim wnętrzu. Będzie on robił w życiu różne rzeczy, od prania skarpetek do odprawiania Eucharystii, ale ciągle będzie czekał na owe "wielkie rzeczy", do których został stworzony. Czasem, gdy jego kolega awansuje, poczuje w sercu bolesne ukłucie, że to nie on, bo przecież awans zbliża – w jego mniemaniu – do wielkich rzeczy.

Każdy, kto marzy o robieniu wielkich rzeczy, będzie smutny. Owszem, będzie się uśmiechał, jednak będzie wiedział, przed kim i dlaczego ma się uśmiechać. Zmarszczki na jego twarzy z biegiem lat będą coraz bardziej opadać ku dołowi. Każdy, komu nie odpowiadają małe rzeczy czynione w służbie Bogu, będzie miał do kogoś pretensje, będzie mówił źle o innych, a wreszcie katapultuje się z rzeczywistości. Słowo "katapultuje" dobrze oddaje te realia: komu nie odpowiada powszedniość służby, sam siebie wyrzuca w powietrze, nie ma kontaktu z "tu i teraz", jest zawieszony.

Starszy syn, gdy wracał z pola i usłyszał muzykę i tańce, a potem dowiedział się z jakiej to jest okazji, właśnie tak "się zawiesił": "Rozgniewał się na to i nie chciał wejść". To prawda, zaskoczyła go ta sytuacja – zaskoczyła, ale jednocześnie obnażyła. Ryszard Kapuściński pisał o trzech sposobach, jakich człowiek używa, spotykając innego człowieka, czyli będąc, jak tutaj, w sytuacji zaskoczenia. W historii ludzkości rzeczywiście te sposoby są najczęściej spotykane. Pierwszy sposób to wojna, a więc atak; drugi to odgrodzenie się murem, a więc odizolowanie się, ominięcie człowieka lub nowej sytuacji. Trzeci zaś to nawiązanie dialogu, rozmowy, wejście z nowym człowiekiem w przyjazną relację, pewnego rodzaju zaciekawienie nim i jego opowieścią. Kapuściński pisze, że na przestrzeni historii człowiek ciągle się waha między tymi trzema sposobami; w zależności od sytuacji wybiera jedno z tych trzech rozwiązań. Tutaj starszy syn wybrał to drugie. Czy najlepsze?

Nie chciał wejść, czyli nie chciał brać w tym wszystkim udziału. Nie chciał brać udziału w prawdziwym życiu, które jest, jakie jest, zawiera wzloty i upadki. Gdyby ojciec go nie przekonał (z przypowieści nie wynika, czy go przekonał, czy nie), ze złości może starszy syn poszedłby znów na pole i ze złością wbijałby motykę w ziemię, a każdy dźwięk dobiegającej do jego uszu muzyki potęgowałby jego gniew. Potem poszedłby do gospody i zamknąłby się ze swoim gniewem we własnym pokoju i we własnym ciasnym sercu. Potrzebował jednak pomocy, słów ojca, jego zaproszenia, by wszedł i bawił się razem. Jak widać, z tej sytuacji żalu i smutku znów wyprowadza go ojciec. Czy nam to nie przypomina, że gdy jesteśmy zamknięci w jakimś smutku, żalu czy złości, musimy po prostu więcej się modlić, może nawet "na siłę", żeby dać się z tego dołka wyprowadzić łagodnym słowem Ojca?

Jezus – Syn szczęśliwy

Czy bycie synem szczęśliwym, choć ciężko pracującym dla Ojca, to abstrakcja? Czy każdy może tego doświadczyć? Jeśli ktoś widzi u siebie podobne uczucia, jakie szarpnęły starszym synem w dniu powrotu z "wycieczki" jego młodszego brata, to co może zrobić, by nie dać się przez nie poszarpać? Co zrobić, by mówiąc: "tyle lat ci służę i nie przekroczyłem nigdy twojego nakazu", nie mówić tego z wyrzutem i złością, lecz z poczuciem zadowolenia?

Jezus jest wcieleniem tej postawy i tego stanu – jest Synem szczęśliwym. Pokazuje drogę do tego szczęścia, drogę wyrwania się ze wszystkich niszczących odczuć, które ujawnił starszy syn, posłuszny, wierny, ale bardzo nieszczęśliwy.

W kilku miejscach Jezus bardzo wyraźnie mówi, co konkretnie trzeba robić, aby być szczęśliwym: czuwać (zob. Mt 24,46), być bezinteresownym wobec potrzebujących (zob. Łk 14,14), czynić wszystko, by ucztować kiedyś w królestwie niebieskim (zob. Łk 14,15). Jezus nie mógłby uczyć ludzi o szczęściu, gdyby sam go nie zaznawał.

Jako pierwszy stopień na tej drodze do szczęścia Jezus umieścił relację z Ojcem, a szczególnie jej jakość, jej temperaturę. Mając blisko Ojca, będąc z Nim, będąc gorącym (a nie zimnym ani letnim), nikomu niczego się nie zazdrości, nie ma się poczucia straty, gdy Ojciec przygarnia grzesznika. W łączności z Ojcem po prostu wszystko cieszy, na wyższych rejestrach tej jedności cieszy nawet ubóstwo i cierpienie. W łączności z Ojcem przejmuje się Jego wzrok i myśli, Jego oczami widzi się powracających grzeszników i własną nędzę, która może nie ujawniła się tak bardzo na zewnątrz, ale nie oznacza, że jest mniejsza niż u kogokolwiek innego. Jest wreszcie możliwa taka jedność, która każe szukać tylko Jego woli i niczego więcej; szukanie i pełnienie Jego woli staje się czymś tak ważnym jak pokarm (Jezus właśnie tak to przeżywał – zob. J 4,34). Nie trzeba jednak przypominać, że ten rodzaj relacji z Ojcem nie jest jak siła mięśni, którą można wyćwiczyć. To dar Ducha Świętego; można go nazwać darem pobożności lub bojaźni Bożej, bo właśnie one w pewien sposób tworzą nasze synowskie odniesienie do Ojca. Duch Święty w nas może nam udzielić takiej serdecznej relacji, takiego zaufania i takiej radości przebywania z Ojcem. Trzeba o to prosić. Jezus nalegał, abyśmy o to prosili, a na pewno dostaniemy. Warto przypomnieć, że słów: "Tyś jest mój Syn umiłowany" Jezus nie usłyszał ze względu na siebie, tylko ze względu na nas. Jezus zaprasza, byśmy poprzez jedność z Nim nieustannie słyszeli te słowa skierowane właśnie do nas. One leczą ze smutku, ze wszystkiego, co nie pozwala cieszyć się życiem.

Sztywność i zimno w relacji do przebaczającego Boga (a może do przebaczenia w ogóle) Jezus zauważył kiedyś u faryzeuszy: gdy kobieta cudzołożna obmywała mu nogi, a faryzeusze na to szemrali, Jezus wziął jednego z nich na bok i wskazując na kobietę, powiedział, że ona nieustannie okazuje Mu czułość, a do niego: "Nie powitałeś mnie pocałunkiem" (Łk 7,45). Serce faryzeusza doznało wstrząsu, może zawstydzenia, gdy Rabbi dał mu do zrozumienia, że jest na początku drogi, że nie za wiele pojmuje z tego życia i z Boga, którego przed chwilą tak gorliwie wyznawał. Ta scena pokazuje, jak wiara faryzeusza zostaje zakwestionowana, a co więcej, za przykład wiary i miłości temu gorliwemu człowieko­wi Jezus dał kobietę cudzołożną, co musiało dla niego być bardzo nie­przyjemne. Może czasem i do nas Jezus mógłby powiedzieć podobne słowa: nie okazujesz mi serdeczności i czułości, stoisz z boku i oceniasz innych, jak starszy syn "nie chcesz wejść", czyli nie chcesz uczestniczyć w naszej wspólnej radości. Czy na pewno, stojąc z boku i oceniając innych, porównując się z nimi, jesteś szczęśliwy?

Jezus uczy nas także wnikliwego patrzenia, dobrego wzroku: abyśmy widzieli otaczający nas świat, wraz z jego niuansami i odcieniami, takim, jaki on jest. Tej przenikliwości i przebiegłości domagał się na przykład wtedy, gdy mówił, że mamy być "jak węże" (Mt 10,16). Jezus pragnie, abyśmy widzieli grzech takim, jaki on jest, bez lukru, z całą jego zgnilizną i konsekwencjami. Chce, żebyśmy widzieli grzesznika również w całej prawdzie: gdy idzie grzeszyć, byśmy mu nie zazdrościli, gdy wraca, byśmy też mu nie zazdrościli, że dostaje "najlepszą szatę, pierścień i sandały". Jezus uczy nas wreszcie, że gdy i nam powinie się noga, gdy roztrwonimy część majątku i nie będziemy już się tak dobrze czuli ("Oto tyle lat ci służę i nie przekroczyłem nigdy Twojego nakazu" – pogratulować dobrego samopoczucia!), zawsze możemy wrócić, a nie błąkać się gdzieś po dalekich stronach i jeść strąki, które jedzą świnie. Powrót zawsze jest możliwy – oto kolejny powód do radości, powód, którego jakoś nie zauważył starszy syn. Nie stójmy z boku, wejdźmy do radości Pana. Nie bójmy się wejść tam, gdzie tańczą i jedzą utuczone cielę. Ucieszmy się Bogiem, który jest dla nas aż tak dobry.

ks. Adam Rybicki