piątek, 7 czerwca 2013

Z moich lektur czyli narzeczeństwo a zagubiona owca.


Żeby nie było tak, iż czytam tylko Metro, dziś garść refleksji z lektury Gościa Niedzielnego (nr 22 z 02.06.2013). Ponieważ od blisko trzech lat zajmuję się przygotowaniem narzeczonych do sakramentu małżeństwa, zainteresował mnie oczywiście artykuł Pani Ewy K. Czaczkowskiej pt.: „Jakie narzeczeństwo, takie małżeństwo”. Autorka rozmawiała z kilkoma parami młodych ludzi, którzy poważnie traktują czas zaręczyn, czasem nawet dosyć długi. Mówią: „Zaręczyny były dla nas znakiem, deklaracją, że chcemy być razem i chcemy zbudować rodzinę”. Biorą poważnie sprawę przygotowania do ślubu, chcą ukończyć naukę a także popracować, by całego wesela nie finansowali rodzice. Mówią, że też chcą duchowo przygotować się do ślubu m. in. poprzez nauki przedślubne.
Ale nie zawsze wygląda to tak ładnie. Nawet poza wielkimi, anonimowymi aglomeracjami, coraz częściej narzeczeni przed ślubem mieszkają razem. W poradniach rodzinnych ocenia się, że „tylko 20-30% par uczęszczających na konferencje przedmałżeńskie, podchodzi na serio do sakramentu małżeństwa, uznaje jego nierozerwalność i chce przeżyć okres narzeczeństwa w taki sposób, w jaki proponują Biblia i Kościół”. Pracownicy poradnictwie rodzinnym nie mają wątpliwości, że istnieje silny związek pomiędzy narzeczeństwem a małżeństwem. Jeśli narzeczeństwo przeżywane jest „byle jak” to trudno oczekiwać, by w małżeństwie coś poprawiło się, też jest byle jakie. Jeszcze 10-15 lat temu do poradni przychodzili ludzie, którym zależało na przygotowaniu się do ślubu, choć i wtedy bywało, że termin wymuszony był przez błogosławiony stan kobiety. Dzisiaj bywa, że „narzeczeni” znają się długo a wcale się do ślubu nie śpieszą. Bywa, że już wiele lat mieszkają razem, mają dzieci i tylko teraz chcą swój związek sformalizować. Trudno mówić wtedy o narzeczeństwie, określić to należy raczej po imieniu, są to osoby żyjące w konkubinacie.
Dlaczego dziś czas „narzeczeństwa” trwa tak długo? Jednym z poważniejszych powodów jest to, że trzeba ślub i wesele przygotować, a że na wolną salę w domu weselnym czeka się długo, datę ślubu wyznacza się z dużym wyprzedzeniem. I wiele par nie ma ochoty czekać do ślubu i zamieszkują razem.
Dziś „pojęcie narzeczeństwa … stało się bardzo pojemne, przez co jego prawdziwy sens się zaciera. Narzeczonymi nazywają siebie ci, którzy się zaręczyli, zobowiązali się do lepszego poznania się, przygotowania do wspólnego życia w małżeństwie i nie podjęli współżycia, ale także pary, które mieszkają razem od lat, odkładają decyzją o ślubie albo nie myślą o nim wcale. Moda na wspólne mieszkanie przed ślubem przyszła do Polski z Zachodu w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku i wkracza szerokim frontem do naszego myślenia nawet u dziewcząt w szkołach katolickich.
Kardynał Jorze Bergoglio, obecny papież Franciszek w wywiadzie rzece „Jezuita: zauważył: „Dziś wspólne życie przed ślubem, mimo że jest czymś nieprawidłowym z punktu widzenia religii, nie podlega tak negatywnej ocenie jak przed półwieczem. Stało się faktem socjologicznym – choć, naturalnie, pozbawione jest pełni i wielkości związku małżeńskiego, stanowiącego wielką tysiącletnią wartość. Ostrzegamy zatem przed ewentualną dewaluacją małżeństwa i sugerujemy, by zamiast modyfikować prawodawstwo, raczej zastanowić się poważnie, co ryzykujemy.” W ostatnim zdaniu odnosił się do prawnego sankcjonowania związków partnerskich, w tym homoseksualnych. Ale pytanie „co ryzykujemy” odnieść można także do narzeczeństwa, które w sytuacji, gdy wolne związki stały się „faktem socjologicznym”, traci właściwy sens.
– Skoro wspólne życie bez ślubu staje się dzisiaj normą, narzeczeństwo tak żyjącym osobom nie jest do niczego potrzebne – mówi animatorka z wrocławskiej Diakonii Życia.
Ale pytanie „co ryzykujemy?” wymaga jeszcze jednej refleksji.
W tym samym nr GN znalazłem artykuł Szymona Babuchowskiego pt.: „W stronę błękitnego nieba” o Marku Jackowskim gitarzyście zespołu Maanaman, o jego nawróceniu, które przeżył w 1989 roku. Tak zwierzał się o. Bujnowskiemu: „W momencie kiedy wiedziałem, że umieram, modliłem się do Boga, wzywałem Jego imienia na pomoc. I jakimś cudem przeżyłem. … Jeżeli wierzysz w Jezusa Chrystusa, idź się wyspowiadaj! Musisz oczyścić siebie, bo to jest dobre dla ciebie, to jest dobre dla mojego kontaktu z Bogiem … Do kościoła przychodzi się z powodu Eucharystii i dlatego wszystkiego, co ona sprawia”.
Czym więc ryzykujemy? Ano właśnie, ryzykujemy swoim życiem. Żyjąc w konkubinacie niemożliwe jest uczestniczenie w życiu sakramentalnym. Z własnego wyboru odcinamy się od Sakramentu pojednania, bez fizycznego odsunięcia się od partnera nie może być mowy o rozgrzeszeniu. Odcinamy się od Eucharystii. Nie jest możliwe z Niej korzystać. Skazujemy się sami na wegetację. Czy wszystko dla nas stracone? Czy już za życia jesteśmy potępieni? Pociechą niech będzie dzisiejsza Ewangelia z Uroczystości Najświętszego Serca Pana Jezusa o pasterzu szukającej zagubionej owcy. Każdy z nas jest, był, bywa taką zagubioną owcą.
Gdy próbujemy żyć na własną rękę, gdy posłuchamy katechezy szatana, że możemy być jak Bóg i sami decydować co dobre a co złe, wówczas oddalamy się od Boga. Czasem próbujemy jak pierwsi rodzice skryć się prze Bogiem w jakiś krzakach, ale On woła nas po imieniu, gdzie jesteś Adamie. Zawsze jest możliwość powrotu. Bóg nie rezygnuje z poszukiwania zagubionej owcy do naszego ostatniego tchu.