sobota, 19 lutego 2011

Moja droga …


Najważniejszym wydarzeniem w 2010 roku były dla mnie moje święcenia prezbiteratu. Dzień 22 maja tego roku, na pewno na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Dziś gdy w grudniu piszę ten tekst nie wiem nawet czy potrafiłbym godzina po godzinie opisać co się wtedy wydarzyło. Mam owszem masę zdjęć i z ich pomocą mógłbym może minuta po minucie odtworzyć tamte wydarzenia, ale czy oddałoby to co działo się we mnie, moje wewnętrzne przeżycia? Próbowałem sporządzić pokaz czy prezentację z tego dnia, i co? Ano niewiele z tego wyszło. Dziś jednak jeśli chcę coś o tym wydarzeniu napisać, to może raczej jak do niego doszło.
Wszystko zaczęło się dawno temu, ale znaczącą datą byl pewien czerwcowy dzień ponad 40 lat temu, oraz miejsce, kaplica na Mokotowie o godzinie 12.00, a może nawet wcześniej. Może początku należy doszukiwać się w wydarzeniach z tego dnia, gdy koło godziny 8.00, może trochę później, czekałem na moją narzeczoną, przed Urzędem Stanu Cywilnego na rogu Al. Jerozolimskich i Nowego Światu.
Czekając na spóźniającą się dziewczynę, różne myśli przelatywały mi w skołatanej głowie. Jedna z nich jakoś mocno utkwiła mi w pamięci. Uświadomiłem sobie bowiem, że właśnie za chwilę podejmę działanie, którego konsekwencje będą nie do odwrócenia. Że to co zaczynamy, to już na całe życie. I że nie będzie można się z tego wycofać. Może inaczej by się moja historia potoczyła, gdybym z tej myśli wyciągnął praktyczne konsekwencje. Cóż, miałem wtedy 24 lata i w takim wieku wciąż niewiele wiedziałem o życiu. Jak potem się okazało, byłem całkowicie nie przygotowany do wzięcia odpowiedzialności za powstającą właśnie rodzinę. Nawet gdy półtora roku później ukończyłem studia i podjąłem pracę, to wciąż pozostawałem zależny od sponsorowania przez ojca, co skutecznie przeszkadzało mi w dorastaniu do roli głowy domu.

Był to fakt, który mocno zaważył na naszym małżeństwie. Następujące w konsekwencji kolejne wydarzenia tylko pogłębiały kryzys pomiędzy nami. Być może najbardziej brzemienne były moje ucieczki z domu, bo tak chyba należy odczytać, moje samotne, bez żony, wyjazdy na wycieczki zagraniczne. Czy mogłem sobie na nie pozwolić? Oczywiście, że nie. Ale ponieważ Tata mnie sponsorował, zostawiałem żonę w domu i wyjeżdżałem. Najpierw był to objazd po Europie Zachodniej organizowany przez macierzystą Katedrę , a gdy po paru miesiącach zacząłem pracować, nadarzyła się okazja by na trzy tygodnie pojechać do Jugosławii. Nic nie było dla mnie ważne, parłem do przodu jak czołg, nie zważając, że właśnie urodził się nam pierworodny syn, i że zostawiam żonę z dzieckiem pod opieką mojej mamy i siostry.
Właśnie ten fakt myslę najbardziej zranił moją żonę i położył się cieniem bardzo mocna na naszych relacjach. Wtedy w swojej głupocie nie potrafiłem zrozumieć, co takiego się między nami popsuło, tak mocno byłem zapatrzony we własny pępek. Liczyła się dla mnie tylko okazja mojej rozrywki, reszta była absolutnie nieważna. A konsekwencje były poważne. Chociaż w 3 lata później, urodził się nasz drugi synek, we mnie niewiele się zmieniło. Może tyle, że mentalnie, coraz mocniej oddalałem się od żony. Zacząłem oglądać się za innymi kobietami, stosując wewnętrznie pewną filozofię. "Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal". Początkowo były to głupie flirty z koleżankami żony, ale szybko, zacząłem przechodzić od flirtu do zdrady. Czasem były to zdrady, jak je nazywałem mentalne, ale wkrótce doszło do zdrad fizycznych. W konsekwencji coraz mocniej oddalałem się od żony i dzieci. Wracając z pracy, wsadzałem nos w gazetę lub telewizor. Często przesypiałem popołudnie. Od dzieci się oganiałem, w sprawy domowe nie angażowałem się zupełnie. Od czasu do czasu wybuchały między nami sprzeczki, często przeradzające się w potężne awantury. Czułem się coraz bardziej winny istniejącej sytuacji, ale nie potrafiłem nic w swoim życiu zmienić. Po awanturze obiecywałem, że zmienię moje postępowanie, ale w gruncie rzeczy były to obietnice bez pokrycia. Dawałem je dla uzyskana spokoju, dla zakończenia awantury. Żona groziła odejściem ode mnie, wspominała o rozwodzie. Bałem się tego, przede wszystkim ze względu na ludzką opi-nię, zwłaszcza bałem się reakcji moich rodziców. Ale nie potrafiłem nic zaradzić, by tą sytu-ację zmienić. W gruncie rzeczy tonąłem w gównie po szyję i nie widziałem szans by się z niego wyplątać.
Właśnie wtedy w nasze życie wkroczył Bóg.
Jesienią 1977 roku pojawili się w naszym kościele katechiści z Lublina i rozpoczęli cykl katechez początkowych Drogi Neokatechumenalnej. Moja żona była zafascynowana ich ogłoszeniami, natomiast ja byłem nastawiony do tej sprawy bardzo sceptycznie.
Nie wiem, a może nie pamiętam dlaczego ja tego dnia nie byłem w kościele na Gdańskiej na mszy. Czy miałem swój atak lenistwa, który łatwo przemieniałem w złe samopoczucie, czy byłem na mszy w innym kościele, nie wiem. W każdym razie ogłoszeń o tych katechezach nie słyszałem i do entuzjazmu żony odniosłem się bardzo sceptycznie. Miałem swoje złe doświadczenia z wczesnych lat sześćdziesiątych co do różnych inicjatyw religijno - kościelnych i byłem do nich nastawiony mocno sceptycznie. Powiedziałem żonie, że ja nie jestem tą sprawą zainteresowany, że jeśli chce to może sobie na te spotkania chodzić, byle wcześniej zapakowała dzieci do łóżek [miały wtedy 10 i 8 lat], abym ja nie musiał się z nimi użerać, z karmieniem, kąpielą i zaganianiem do spania. Dziś gdy patrzę na tamte wydarzenia z perspektywy ponad 30 lat, widzę, że Pan Bóg mocno wkroczył w nasze życie. Żona bez szemrania zajmowała się dziećmi, biegała na katechezy, po dwu miesiącach pojechała na dwa dni gdzies pod Warszawę, zabierając dzieci chyba ze sobą, ale tego nie jestem pewien, może moja mama przyjechała do nas, by się nimi zająć, nie pamiętam. Dziś nie ma kogo o takie detale się spytać. Wróciła z tego wyjazdu jakby odmieniona i powiedziała, że weszła do wspólnoty i że teraz dwa, albo czasem trzy wieczory w tygodniu będzie miała zajęte. Nic chyba nie powiedziałem, a ona biegała na te spotkania, ukośkawszy przedtem dzieci. Czy widziałem jakieś zmiany w Jej życiu, w Jej relacji do mnie? Myślę, że chyba tak, ale nie miałem ochoty z Nią tam chodzić. Po paru miesiącach zakomunikowała mi, że przyjdą do Niej ludzie z tej Jej wspólnoty na tzw "przygotowanie". Wyraziłem swoją zgodę, zaznaczając, żeby nie liczyła, że się na tym spotkaniu pokażę. Mieszkaliśmy już wtedy od paru miesięcy w nowym większym mieszkaniu i mogłem skryć się w naszym pokoju. Ale tym razem Pan Bóg zagiął na mnie parol, i przysłał do domu naszego dawnego proboszcza, księdza N, którego znałem i gdy On zaczął mnie ciągnąć bym wziął w tym spotkaniu udział, to trudno było mi się od tego zaproszenia wymówić. Pamiętam, że tematem przygotowania był „ołtarz” i miałem problem, bo wciąż kołatał mi się tekst z psalmu „przystąpię do ołtarza Bożego, do Boga, który rozwesela moją młodość”. Chciałem się tą znajomością Biblii popisać, ale okazało się zaraz, że tekst z psalmu nie liczy się. Byłem trochę zawiedziony i może nawet nieco upokorzony, ale nie dawałem tego po sobie poznać. Ksiądz proboszcz namówił mnie, bym przyszedł później na tę liturgię i tak to się zaczęło. Zacząłem chodzić z żoną do wspólnoty i tylko mocno się irytowałem, że wszystkie moje próby zabrania głosu we wspólnocie, kwitowane były uwagą, że nic nie rozumiem, bo nie słuchałem katechez i że jest to konieczne jeśli chce coś zrozumieć i być pełnym członkiem wspólnoty. Przez parę miesięcy tak to trwało i jakoś jesienią okazało się, że zaczęły się katechezy w kaplicy na Mokotowie. Zacząłem jeździć, próbując namówić jeszcze do tego dwie moje kuzynki. Dlaczego właśnie je namawiałem, dziś nie potrafię powiedzieć, ale myślę, że to było działanie Boże, one były w sytuacji, w której takie głoszenie padało na podatną do przyjęcia Słowa glebę. One weszły do I wspólnoty na Mokotowie, ja powiedziałem, że idę do żony, do wspólnoty na Żoliborzu i tak się stało.
Dlaczego? Wtedy myślę, że nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale to Bóg mnie prowadził. Słowo Dobrej Nowiny padło na przygotowaną już przez doświadczenia życiowe glebę. Gdzieś w głębi serca widziałem beznadziejność sytuacji egzystencjalnej w jakiej się znajdowałem a nie widziałem czy cos może się w moim życiu zmienić. Tyle moich „dobrych” chęci szło na marne, że brak mi było wiary, aby jeszcze może naprawdę dalo się w moim życiu zmienić. Trafiłem na drugą katechezę a w niej usłyszałem Kerygmat oparty na scenie Zwiastowania. Ten fragment mówiła młoda dziewczyna. Opowiedziała swoimi słowami scenę Zwiastowania a potem powiedziała mniej więcej tak. „ Jeżeli tu w kościele, pośród słuchających jest ktoś, kto czuje się sfrustrowany, nieszczęśliwy w swoim życiu, niezadowolony ze swojej historii, to niech razem z Maryją powie w głębi serca amen na to Słowo, a wtedy Jezus zacznie w nim działać, zacznie w nim wzrastać. Dla mnie to była jakaś nadzieja i dotknięty łaską Bożą powiedziałem w głębi serca coś w rodzaju, „jeśli naprawdę możesz [Jezu] coś zmienić w moim życiu, to proszę o to, zrób coś ze mną”. Szybko o tym zapomniałem i pewnie nigdy bym do tego Słowa nie wrócił, gdyby nie pewne sprawy, które zaczęły się dziać w naszym życiu. Niedlugo potem urodził się nasz najmłodszy syn, który nie tolerował pewnego rodzaju białka i musiał być na specjalnej diecie. Moja żona zaangażowała się w koło pomocy rodzicom mających dzieci z podobnymi problemami. W ten sposób trafiła na dziewczynkę z Domu Dziecka cierpiąca na tę dolegliwość i zaczęła dostarczać dla niej odpowiednie jedzenie. Gdy okazało się, że to dziecko jest porzucone przez matkę i czeka bezskutecznie na adopcję, nikt nie chciał bowiem chorego dziecka, odczytaliśmy ten fakt jako znak od Boga i mimo gwałtownego sprzeciwu mojej Mamy, zaadoptowaliliśmy to dziecko. To była nasza Córeczka.
Mijały lata, przechodziliśmy na Drodze różne etapy i w końcu doszliśmy do drugiego skrutinium. Wcześniej już zaczął Bóg budować między nami jakąś jedność m. in., gdy dał nam łaskę i bez umawiania się, oboje wstaliśmy do "wędrowania". Już od pierwszego skrutinium mieliśmy pewne doświadczenie związane z ewangelizacją. Jako wędrowni zastaliśmy posłani, by głosić katechezy w odleglym miescie. Nie mieliśmy zielonego pojęcia na czym ma polegać to nasze wędrowanie, ale w jakiś sposób wytrwaliśmy w tej posłudze przez dwa lata, założyliśmy dwie wspólnoty i z różnymi problemami i w różnym, zmieniającym się składzie ekipy prowadziliśmy je do śmierci mojej żony.
A ja pozostałem w tej ekipie do dziś dnia.
Równolegle przeżywaliśmy nasze drugie skrutinium, które po kilku chyba próbach przeszliśmy. Moim doświadczeniem tego etapu było dotknięcie łaski Bożej, mogłem wyznać swoje zdrady i różne świństwa mojej żonie, a Ona mi to wszystko wybaczyła. W ten sposób konkretnie doświadczyłem Bożego przebaczenia moich grzechów. Bóg pokazał mi swoją miłość i to, że On zaangażował się w odbudowywanie naszego małżeństwa. Wiele jeszcze razy próbowałem uciekać przed Krzyżem, ale Bóg, mimo moich niewierności, pozostał wierny swojej łasce i powoli, powoli, przeprowadził mnie przez wiele cierpień. Kolejno żegnałem moich bliskich odprowadzając ich na cmentarz. Odeszli ojciec, teściowa, mama. Pan pozwolił nam przez pięć lat po śmierci Ojca zaopiekować się moją Mamą, a gdy żona zachorowała na nieuleczalną chorobę, to Bóg mnie wspierał w opiece nad Nią. On też pozwolił nam wziąć do nas mojego teścia, gdy stan jego zdrowia wymagał stałej nad nim opieki. W dużej części na moich barkach ta opieka spoczywała, żona była już wtedy poważnie chora. A gdy w Pan powołał do siebie moją żonę, i groziło mi całkowite skapcanienie, ciepłe kapcie, komputer i telewizja, On zatroszczył się o mnie. Jeszcze raz mocno wziął mnie za rękę i powiedział, że chce bym Mu służył jako prezbiter. Mimo moich oporów, niedowierzania mojego i moich bliskich, Pan sam mnie przeprowadził, przez studia teologiczne i formację seminaryjną. Dodał też sił, gdy zabrał do siebie moją siostrę, która przez wiele lat była mi mentorką i wspierała radą oraz modlitwą w moich zmaganiach się z nawracaniem.

Dziś jestem księdzem, wikarym w parafii w centrum Warszawy i to Pan wciąż mnie podtrzymuje i dodaje sił, bym mimo zmęczenia nie ulegał zniechęceniu i zwątpieniu. Poza pracą w parafii, pozwala mi posługiwać mojej wspólnocie a także ewangelizować . Coraz mocniej doświadczam, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych.
Co myślę o mojej przyszłości? To bardzo ludzkie snuć plany i marzenia. Ale przede wszystkim wierzę, że to sam Bóg zaplanował tę moją historię i że On mnie dalej będzie prowadził. Obym się tylko nie opierał. Ale jak kiedyś się wyraziłem, Panu Bogu się nie odmawia. Obym był konsekwentny w realizacji tego stwierdzenia.